Drugi dzień przyjęć kandydatów: dnia 8 września 2014 r. w Warszawie.

Rozpoczęcie rocznego postulatu: początek września.

Adres: ul. Łowicka 46, 02-531 Warszawa, tel. (022) 849 43 51 

Dojazd z przed Dworca Centralnego PKP tramwajem nr 10, 16, 17, 33. Przystanek przy al. Jana Pawła II (kierunek Mokotów. Wysiąść na pierwszym przystanku po skręcie na ul. Rakowieckiej (Rakowiecka-SGGW). Stąd pieszo na ul. Łowicką 46. 


Zachęcamy do lektury jednego ze świadectw o powołaniu, które można znaleźć na stronie MlodziSercanie.pl 

Typ niepokorny, który zaufał Panu!

Cześć! Mam na imię Darek, jestem klerykiem pierwszego roku w Wyższym Seminarium Misyjnym Księży Sercanów. Jestem po rocznej formacji w Postulacie i Nowicjacie. Chciałbym napisać, skąd wziąłem się tutaj, gdzie jestem obecnie oraz parę słów o sobie, a co za tym idzie, o swoim powołaniu albo raczej ucieczce przed nim. Jeśli ktoś myśli, że będzie to piękne opowiadanie o nieskazitelnej drodze człowieka powołanego albo odpowiedz dotycząca tego, czym jest powołanie i skąd ono się bierze to lepiej niech tego nie czyta szkoda marnować czas. Często koledzy pytają mnie dla czego akurat Sercanie? Szczerze mówiąc nie znam odpowiedzi na to pytanie, nie potrafię od tak dać odpowiedzi… albo też, czym jest „powołanie”? Koledze, który akurat pytał powiedziałem, że listonosz przyniósł powołanie i trzeba było zostawić wszystko i iść – on uwierzył, ale tak naprawdę ciężko to ująć w słowa. Powołania nie da się kupić za żadną kasę ani ukraść. Je się otrzymuję za darmo, choć niczym się na nie, nie zasłużyło, czasem się go nie chce, walczy z nim albo ucieka na wszystkie możliwe sposoby. Tak było w moim przypadku, ale zacznijmy od początku. Postaram się w dużym skrócie napisać jak to było u mnie.

Gdy miałem 6 lat moja mama zmarła na raka. Straciłem najważniejszą osobę w swoim życiu, choć wtedy nie do końca byłem tego świadomy. Moim i młodszej siostry wychowaniem zajęli się dziadkowie, bardzo też nam pomagała ciocia. Tata pracował głównie za granicą, więc często go w domu nie było. Na dziadkach, więc spoczęło całe nasze wychowanie zarówno to religijne jak i cała pomoc w nauce. W pierwszej klasie podstawówki chciałem zostać ministrantem tak jakoś po prostu bez niczyjej namowy. Razem z kolegami z sąsiedztwa zostaliśmy najpierw aspirantami, ministrantami potem lektorami. Na służeniu przy ołtarzu zeszło mi 15 lat. Z tamtego okresu pozostało wiele przyjaźni, wielu kolegów zostało już księżmi, inni zaś pozakładali rodziny. Moją namiętnością od małego była i nadal jest piłka nożna, której poświęciłem znaczną część mojego życia. Dzień wyglądał następująco: rano Kościół, potem szkoła, a następnie treningi. Grałem w klubach i nawet nieźle mi to wychodziło, ale brakowało takiego całkowitego zaangażowania się i oddania bez reszty, bo takie wewnętrzne „COŚ” nie dawało spokoju. Pierwsze myśli o tym, aby zostać księdzem pojawiły się u mnie bardzo wcześnie, bo jakoś w 2 – 3 klasie podstawówki. Myślałem, że to takie dziecinne fantazje, które z biegiem lat jak same przyszły tak same pójdą. Jednak to „COŚ”, co wtedy się w moim wnętrzu pojawiło, pozostało nieco dłużej. Nie da się tego wyrazić w słowach. Ten, kto podobnie odczuwa wie, o czym mówię i nie wydaje mu się to czymś dziwnym. To „COŚ” nie daje o sobie zapomnieć, choćbyś jak uciekał, mocował się z tym to i tak delikatnie i subtelnie daje o sobie znać. Raz zasiane w sercu zostaje na zawsze… Po gimnazjum poszedłem do technikum, a moją motywacją, żeby tam iść było to, że koledzy też tam szli. Męczyłem się tam strasznie, bo mnie to kompletnie nie interesowało, ale cóż. Przez pierwsze dwa lata byłem nawet spoko uczniem, ale potem zacząłem mieć wszystko gdzieś. Pojawiły się ważniejsze rzeczy jak to się dzieje wraz z upływem lat, a przed takim całkowitym zboczeniem z torów trzymała mnie piłka. Tak, piłce nożnej też dużo zawdzięczam, bo nauczyła mnie wielu rzeczy i myślę, że i ustrzegła przed wieloma złymi. Potem pojawiły się liczne wagary, które – uwaga – często spędzałem w … Kościele, wydaje się to nienormalne, też tak myślę, ale tam czułem wewnętrzny spokój. Maturę totalnie olałem, nie przygotowywałem się praktycznie w ogóle do egzaminów, a okazało się, że zdałem ją bardzo dobrze… Bardzo kręciła mnie i nic w tej kwestii się nie zmieniło - straż pożarna. Zawdzięczam to mojemu dziadkowi, który był przez wiele lat komendantem w straży. Brałem jako strażak udział w dziesiątkach akcji ratowniczych różnego rodzaju jak wypadki drogowe, pożary, powodzie, w których ginęli ludzie. Miałem z tym do czynienia bardzo często. Teraz też mi się zdarza brać w nich udział będąc na feriach czy wakacjach w domu. Ciągnęło mnie bardzo do straży, ale równocześnie cały czas siedziało we mnie to „COŚ” i nie dawało spokoju, a ja na przekór robiłem wszystko, aby tego nie słyszeć… Nie raz mówiłem w myślach: nie chcę tego, po co mi to dałeś, przecież jest tylu innych, lepszych, mądrzejszych ode mnie, weź sobie ich, a mi daj święty spokój…! Kłóciłem się z Jezusem często, a On słuchał i cierpliwie czekał. Coś w tym jest, że Pan sobie wybiera przeważnie to, co głupie, słabe i niedoskonałe w oczach tego świata. Uciekałem dalej. Po maturze przez rok prawie nic nie robiłem. Myśli, aby pójść do zakonu były, ale szybko się od nich próbowałem uwolnić. Potem była praca na budowie przez dłuższy czas, kasa była, ale to nie było to. Następnie studia AWF, które rzuciłem po niespełna roku. I tak z tym wszystkim sam się motałem. Ciągle była także piłka i straż, które dawały dużą satysfakcję, ale czułem, że to nie do końca zapełni tą pustkę, która była. Był także okres w moim życiu, że faktycznie postawiłem się Panu i powiedziałem, że nie będzie mi mówił, co mam w życiu robić. Zamiast chodzić w niedzielę do Kościoła, szedłem z kolegami na piwo, robiłem to na przekór, aby Mu pokazać, jaki to wolny jestem. Czym bardziej chciałem się od Niego oddalić, tym bliżej On był mnie…Na mojej drodze pojawiła się kochana i mądra dziewczyna, która nawet nie wie, ile jej zawdzięczam. Dużo się ze mną namęczyła, prawie cztery lata, bo byłem dość ciężkim przypadkiem do zdiagnozowania. Jej to właśnie powiedziałem jako pierwszej osobie, że złożyłem podanie o przyjęcie do Zgromadzenia. Cóż więcej tutaj dodać, resztę pozostawię dla siebie. Jadąc na rozmowę z ks. Prowincjałem na drugi termin przyjęć miałem 25 lat, nic nie wiedziałem o Sercanach, chociaż mój kuzyn jest Sercaninem, ale o tym dowiedziałem się nieco później. Wiedziałem, że jest zakonnikiem, ale gdzie, tego to już nie wiedziałem. Gdy ks. Prowincjał przyszedł się przywitać i na rozmowę to go nie poznałem i powiedziałem, że czekam na ks. Prowincjała… On się tylko uśmiechnął. Taki to był mój początek przygody z Sercanami. W domu powiedziałem dwa dni przed wyjazdem do Postulatu o tym, że idę do zakonu, a tata będąc w tym czasie za granicą, dowiedział się o tym dopiero po tygodni. Przyjeżdżając do Postulatu nie miałem żadnego wyobrażenia jak to wszystko będzie wyglądało, w sumie może i dobrze. Był to fajny okres, wszystko nowe, powolne poznawanie historii Zgromadzenia i Ojca Założyciela, uczenie się wspólnego, czasem niełatwego życia ze współbraćmi. Potem Nowicjat, który przeleciał nie wiadomo, kiedy, ale jednym słowem rzecz ujmując był to najlepszy czas w moim życiu. Sam na sam ze sobą w ciszy. Co tu więcej pisać… po prostu, nie wiem. Teraz jestem w połowie pierwszego roku, pierwsza sesja dobiega końca, czas biegnie jeszcze szybciej. Dalej często kłócę się z Panem. Dalej nie znam odpowiedzi na wiele pytań, ale myślę, że z czasem ta mgła będzie się rozmywała. Jest w końcu wewnętrzny spokój, a to już dobra oznaka. Wybór, którego raz dokonałem, co dzień ponawiam, bo„W Tobie, Panie, zaufałem, nie zawstydzę się na wieki!”

Pisząc te parę chaotycznych słów nikogo nie zachęcam, ani nie zniechęcam, chciałem jedynie podzielić się i to w dużym skrócie tym jak to było u mnie, bo każdy z nas ma swoją wyjątkową drogę. Jedno jest pewne – Jezus jest bardzo cierpliwy!!! Dzięki za uwagę.

kl. Darek (Stadniki)